„Kwartet”
Bilety: VIP - 120 zł, I - 100 zł, II - 85 zł, III – 40 zł
autor: Bogusław Schaeffer
reżyseria: Mikołaj Grabowski
występują: Jan Frycz, Mikołaj Grabowski, Tomasz Karolak, Jan Peszek
czas trwania : 70 min.
Mikołaj Grabowski uczynił z „Kwartetu” Bogusława Schaeffera swój znak firmowy, bo od samego początku był to manifest teatru, który wszystko może i żadnego idiotyzmu się nie boi.
To nie jest spektakl zabytek, spektakl pomnik. „Kwartet” żyje, zmienia się, kpi z siebie, nasiąka współczesnością. Czy na evergreen Grabowskiego chodzimy dlatego, że od czasu jego premiery nie powstał drugi tak wywrotowy i zarazem pozytywny spektakl? Niekoniecznie. Schaeffer niczego już nie wywraca w polskim teatrze, ale jego sztuki grane nieprzerwanie przez kompanię Grabowskiego stały się uniwersalnymi opowieściami o formie, która daje wolność, ocala artystę, bo nic – poza wolnością tworzenia i swobodą istnienia na scenie – nie narzuca i nie afirmuje.
Aktorzy z „Kwartetu” postarzeli się, ale dalej mogą być śmieszni i zaczepni. Testują wciąż granice autokompromitacji. O właśnie. Nic tak nie ocala teatru, jak świadoma, genialnie zagrana autokompromitacja.
Łukasz Drewniak, kurator programu teatralnego w Teatrze Starym
Historia spektaklu
Reżyser i aktor przyznaje się oficjalnie do ośmiu wersji “Kwartetu”. Pierwszą jeszcze pod szyldem MW2 z 1974 roku grał z Peszkiem i kolegami po festiwalach muzyki nowoczesnej, prowokując melomanów z Filharmonii, drugą zrealizował już jako absolwent krakowskiej reżyserii w łódzkim Jaraczu w 1979 roku, a potem powtarzał w Poznaniu (Teatr Polski, 1981), Krakowie (Teatr Słowackiego, 1982), Toruniu (1987), Warszawie (Teatr Szwedzka 2/4, 1991). Obsadzał Kwartet młodymi wówczas aktorami jak Jacek Chmielnik, Janusz Łagodziński, Andrzej Wichrowski, dokonywał transferów między zespołami, mieszał składy, przynajmniej w połowie z tych realizacji chciał mieć na scenie Jana Peszka.
W 1991 roku w Teatrze STU powstała wersja w najsłynniejszej obsadzie: bracia Grabowscy, Jan Peszek i Jan Frycz. To był jakby sequel do “Scenariusza dla trzech aktorów”. Zapomnieliśmy wtedy o wcześniejszym życiu tego spektaklu i czytaliśmy go w nowym kontekście, bo w oczywisty sposób dopowiadał pewne wątki i rozpoznania ze Scenariusza: że artysta dziś nie ma nic do powiedzenia, ale coś powiedzieć musi. Tworzy sztukę „na niby”, sztukę zamiast. Puszy się i nadyma. Brnie w głupotę i rubaszność, ratuje gagiem i zgrywą. No i śmiech wypełnia pustkę. Jak to wtedy wyglądało? Na scenę wchodziło czterech muzyków z kwartetu smyczkowego. Ubrani jak do występu zasiadali na krzesłach, przed nimi pulpity nutowe i tylko instrumentów nie było. Ktoś je ukradł, może sami sprzedali, żeby mieć na życie. Nie da się zagrać muzyki, ale publiczność przyszła, czeka, wywiera presję, desperaci tworzyli więc z własnych ciał na początku i na końcu przedstawienia figurę akrobatyczną w formie ludzkiej piramidy. Brawa. Polak potrafi.
Sześć lat temu “Kwartet” w niemal klasycznej obsadzie reaktywowano w warszawskiej IMCE z Tomaszem Karolakiem na stałym zastępstwie za Jana Frycza lub za Andrzeja Grabowskiego. I jak to teraz wygląda? Nie ma już ani fraków, ani pulpitów nutowych. Pusta scena, jakby za duża na to przedstawienie. I cztery krzesła, na których usiądą trzej starzy aktorzy i jeden, niepasujący do nich wiekowo czterdziestoparolatek. Grabowski z kolegami nie ukrywają swojego wieku, śmieją się z tego, jak się „posypali”. Jest to “Kwartet” ewidentnie emerycki. Pięknie i mądrze emerycki. Absurdalne monologi i pogaduchy bohaterów Schaeffera brzmią dziś jak ględzenie starych dziadów, którzy nic nie rozumieją ze sztuki i rzeczywistości, bombardują więc siebie strzępami wspomnień sprzed lat. Tu nawet rekwizyty, szpargały, świstki, krzyżówki, artykuły wyciągane z kieszeni przez aktorów się zużyły, są poklejone taśmą, naderwane. I postaci przyjmują na siebie część tego pokiereszowania przez czas. Nieciągłość skeczy z oryginalnej wersji teraz kojarzy się z interwencją bogini Sklerozy. Dziury w scenicznych zdarzeniach kiedyś były prowokacją wobec przyzwyczajeń widowni, teraz Grabowski przesuwa ich funkcję bliżej mentalności bohaterów. Aktorzy grają niepamięć, zagubienie, bezradność. Nie ma już tezy: Jesteśmy na scenie, bo nic innego nie potrafimy robić. Podmieniono ją na założenie: Jezu Chryste, co to za miejsce? Co tu się robi? Ratunku! Kim Pan jest? Kim ja jestem?
Łukasz Drewniak